"Rodzić po ludzku"
Dawno nie pisałam esejów... nie wylewałam swoich gorzkich żalów... swoich myśli i wulkanicznych emocji... Czy nie miałam o czym pisać? Pewnie bym miała i to nie raz... ale chyba bycie żoną ma troszkę więcej... ciekawszych obowiązków i zająć w codziennym grafiku... bycie kobieta w ciąży też bardzo aprobuje.
Dlaczego zatem siadam i przelewam ciąg literek składających się na słowa... a nawet zdania? Zostałam "przymuszona" by opisać pewna sytuacje... czemu "przymuszona"? - o tym później... nakreślę tło wydarzeń - by nie zatrzymywać Kogoś niepotrzebnie.
Otóż! Jestem w 39 tygodniu ciąży - czyli do planowanego terminu został mi tydzień.
<<< Tak tak temat...moje „wypociny”... będą dotyczyły: ciąży, zdrowia i lekarzy. >>>
Od samego początku ciążę przechodziłam dość ciężko...
<<<pominę kwestię emocji z nieplanowanej ciąży i tego ile przez cały czas jej trwania miałam wzlotów i upadków – jedno jest pewne gdyby nie ogromne wsparcie mojego kochanego męża sama bym tego nie udźwignęła... ale pomińmy ten wątek nie on jest tu najważniejszy...>>>
początkowe tygodnie częste zawroty głowy, mdłości i częste wymioty... Kiedy pierwsze objawy zniknęły, dwa pozostałe się nasiliły i tak do końca pierwszego trymestru... -czyli w skrócie do 3 mca. Kilka dni spokoju... lepsze samopoczucie, pierwsze oznaki brzuszka ciążowego a nie mojej oponki <<<haha>>> Wiadomość na jednej z wizyt - CÓRKA. Ja lekko zaskoczona... wręcz zawiedziona ale okej... No muszę się przestawić - dam radę!!! Mąż - mój ideał - cały w skowronkach, że będzie miał Córeczkę!!! AAAA istne szaleństwo! Kolejne dni przyniosły nawrót wymiotów, może nie w takiej ilości jak wcześnie ale... bardziej uciążliwe - utrzymywały się do 7 miesiąca... W między czasie na "scenę" wjechała zgaga! MA SA KRA! Niczym się tego nie dało złagodzić, czasem uczucie palenia
<<< tak się odczuwa zgagę - szczęśliwi Ci, którzy nigdy jej nie zaznali>>>
nasilała się na tyle, że kończyło się wymiotami. TRAGEDIA!!! Mówię Wam! Dodam, że na tym etapie miałam już okrągły i dość spory brzuszek! Czyli dodatkowe obciążenie utrudniające podstawowe czynności. To tyle z „błahostek” dotyczących mojego dyskomfortu ciążowego.
Teraz krótko „medycznie”... Od samego początku malutka rozwijała się prawidłowo, bez problemów. Rosła i tyłka- lekarz dumny! Tata prze szczęśliwy! Ja spokojniejsza, że wszystko okej. I nagle zaczynają się małe schody na jednym z USG mała ma tętno, które jest ponad norma w tym czasie. Nasz prowadzący- anioł nie człowiek! Zalecił cotygodniowego KTG w 32 tyg czyli 8 m-cy.
<<<czyli badanie trwające od 20 do 40 minut lub w razie konieczności dłużej, monitorujące w tym czasie tętno dziecka, ilość jego ruchów i występujących u kobiety skurczów świadczących o akcji porodowej lub ich braku>>>
Czasami zdarza się, że lekarze kontrolnie wysyłają na KTG ponoć zdarza się to najczęściej od 35 tygodniu... I tak co tydzień KTG z położna po KTG konsultacja z lekarzem jak gorsze KTG musieliśmy zrobić dodatkowe i kolejna konsultacja. Zaznaczę, że lekarz, który prowadzi moja ciążę przyjmuje prywatnie. I nie! NIE KASUJE mnie za każdą wizytę. Nie jest naciągaczem! Pisałam wcześniej lekarz z powołania! Z tętnem małej wydaje się być sytuacja w miarę pod kontrolą. Dodatkowe badania i konsultacje ze specjalistami... Pojawiają się dwa wskazania do zakończenia ciąży cesarskim cięciem. Po analizie z mężem za i przeciw, decydujemy się z lekarzem na cesarskie cięcie. I tak docieramy do meritum.... I teraz zacznę dobitnie!
Jestem mieszkanką fajnego miasteczka na dolnym śląsku. Polkowice znajdują się w zagłębiu miedziowym i są dość niewielkim miasteczkiem aczkolwiek sympatycznym i dość dobrze zaopatrzonym.
<<< przez RODO nie mogę podobno nazwisk więc... :/ o trudno >>>
Całą ciążę prowadził Pan Marcin P., który naprawdę jest odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu! Lekarz z powołania- powtórzę się po raz kolejny!!!! Lekarz, który bardziej interesuje się dobrem pacjentki niż jej portfelem! Ze względu na to, że nie pracuje na żadnym oddziale położniczo-ginekologicznym, proponuje nam Szpital w Legnicy na zakończenie ciąży. Dodatkowo podaje nr do Pani Małgorzaty Cz.-S., która jest zastępca ordynatora w Legnickim szpitalu.
Mąż dzwoni, nakreśla naszą sytuację, pyta o szczegóły przyjęcia i czy mamy zgłosić się wcześniej w celu dodatkowych badań itp. Uzyskuje informacje, że nie ma konieczności, że o wszystkim decyduje nasz lekarz prowadzący, którego dobrze zna i ceni. Dodatkowo przeprasza, że nie będzie mogła się nami osobiście zaopiekować bo w terminie, w którym mamy mieć CC nie będzie jej w szpitalu. Zapewnia jednak, że cały personel medyczny nie będzie robił problemów z przyjęciem, opieka i zakończeniem ciąży przez CC. Jesteśmy bardzo usatysfakcjonowani informacjami jakie nam udzieliła.
Otrzymuje od mojego lekarza skierowanie na CC w zeszły wtorek – 02.07.2019. I mamy potwierdzić datę poniedziałkową na przyjęcie na oddział. Dzwonimy zatem na izbę przyjęć w środę od samego rana, żeby potwierdzić. Nikt nie odbiera. Próby podejmowaliśmy wielokrotnie do godziny 18 - NIC. W czwartek powtórka z rozrywki. Mąż wykonuje telefon chwilę przed 7 i.... CUD! UDAŁO się! Dodzwonił się, chce potwierdzić przyjęcie i dopytać o szczegóły i słyszy że skoro już po rozmowie z Panią zastępca to mamy przyjechać w poniedziałek z samego rana. Więc jesteśmy spokojni mamy temat ogarnięty.
Niedziela!!! Ostatnie przygotowania... ostatnie poprawki. Mamy wszystko! Budziki nastawione idziemy spać! I oto nasz wielki dzień! Długo wyczekiwany dzień! 8 lipca 2019 roku! Jedziemy cali w skowronkach i emocjach zwłaszcza ja! Bo już wkrótce skończy się noszenie ogromnej „piłki lekarskiej”, ucisk żołądka, ból pleców, opuchnięte palce i całą reszta rzeczy, które już przez te kilka miesiące dała się mi ostro we znaki...
Dojeżdżamy na miejsce... W szpitalu trochę błądzimy... nie wiemy jak trafić na izbę przyjęć ”porodówki”... Ale udaje się. Wjeżdżamy windą i... widzimy niewielkie pomieszczenie, które jest poczekalnia. Z jednej stronie drzwi z tabliczka IZBA PRZYJĘĆ i karteczką dzwonić dzwonkiem naprzeciwko. Odwracamy się na drzwiach tabliczka SALA PORODOWA i obok dzwonek. Mąż dzwoni.
Wychodzi uśmiechnięta Pani położna - Pani Jolanta R.-M. - pyta w czym może pomóc. Dajemy skierowanie i kartę ciąży. Położna prosi o chwilkę cierpliwości. Wchodzi do pomieszczenia Izba przyjęć, po chwili wychodzi prosi o cierpliwość przechodzi na Salę porodowa. Wraca po kilku minutach i prosi żebym poszła za nią.
Wstaje idę. Lekko zestresowana - nie wiem gdzie idę i po co. Okazuje się, że będę mieć KTG. Położna przygotowuje sprzęt i ... NAGLE do pomieszczenia wpada jakaś kobieta. Nie wiem kim jest i co ode mnie chce, nie ma plakietki z imieniem, nazwiskiem ani też "stanowiskiem" i zaczyna robić mi awanturę. Że Ona musi zakwestionować moje skierowanie na CC, bo dla niej jest bezpodstawne i że to ja wymusiłam na prowadzącym wystawienie takiego skierowania a to jest równoznaczne z wymuszaniem CC. Próbuje się bronić, że wszelkie wątpliwości na pewno rozwieje zaświadczenie od lekarza, które ma mąż, ale on siedzący w poczekalni. Na to już niestety Pani nie reaguje wychodzi bez słowa z pomieszczenia. Wszystko oczywiście dzieje się przy Położnej którą po tej sytuacji znika na kilka minut z pomieszczenia. Zostałam sama! Dociera do mnie co się stało i emocje biorą górę. Wybucham płaczem. Nie mogę się uspokoić. Sparaliżowało mnie na tyle, że nie czuje nóg... nie mogę stanąć na nogi... A jedyne o czym w tej chwili marzyłam to, żeby stamtąd uciec. Wraca położna, daje mi chusteczki. Każe się uspokoić. Przeprasza, za Panią DOKTOR.
<<< Jak kogoś takiego można nazwać doktorem??? Nawet jeśli ma wątpliwości dotyczące wskazań do CC, czy nie można załatwić tego inaczej? W gabinecie przy biurku? Na spokojnie? Po analizie dokumentacji od specjalistów i lekarza prowadzącego? Wszystkich KTG? Porażka!!! >>>
Zaczynamy badanie. Leżę na plecach choć w tej pozycji nigdy KTG nie wychodzi dobrze. Położna widząc chyba, że niezbyt komfortowo się czuje w tej pozycji prosi,żebym obróciła się na bok. Nogi odmawiają posłuszeństwa, nie mogę sobie poradzić z nim więc Położna pomaga mi ułożyć nogi. Ja cały czas szlocham bo nie mogę się uspokoić. Pojawia się kolejna Pani. Uśmiecha się do mnie pyta się co się stało i gładzi ręką po nodze. Ja szlocham i nie umiem wydusić z siebie słowa... patrze z bezradnością na Nią i na położną. Położna w skrócie opowiada, że Pani Doktor nie miło mnie potraktowała i nakrzyczała na mnie chociaż to było zbędne bo przecież zaraz kończy dyżur i moim przyjęciem na oddział zajmie się ktoś inny. Pani gładzi dalej mnie po nodze, mówi żebym się uspokoiła, że będzie dobrze. Bardzo pozytywna Pani - miło mi się zrobiło ale i tak czuje się chwilowo rozbita emocjonalnie.
<<< W tym miejscu zaznaczę, że ta Pani okazuje się być Położna koordynująca - Iwona K.>>>
Pani Jola, która podłączyła mi KTG mówi, że będzie co chwilę zaglądać. I wychodzi razem z Panią Iwona. I tak oto zostaje znowu sama. Troszkę spokojniejsza, ale dalej zestresowana i przerażona. Leżę... minuty zdają się płynąć jak godziny... drzwi do pomieszczenia są otwarte, korytarzem przechodzą co chwilę jakieś osoby. Ja przeżywam wewnętrzny horror... KTG zaczyna piszczeć, nie wiem co się dzieje dlaczego to tak piszczy... NAGLE pojawia się szanowna Pani Doktor, która klika coś na urządzeniu, dzięki czemu maszyna ucichła. Pani patrzy na mnie z pogardą i mówi, że ona już schodzi ze zmiany i moja sprawa zajmą się jej koledzy, ale dalej uważa że moje skierowanie jest naciągnięte i ja wymyślam migając się od porodu siłami naturalnymi. Po czym odwraca się i wychodzi nie dając mi nic powiedzieć. Znowu poleciała struga łez... A ja dalej sama... nie wiem ile już tu jestem...Nie wiem ile jeszcze będę...maszyna znowu zaczyna piszczeć. Wchodzi jakąś kobieta, wciska ponownie przycisk wyciszający maszynę. Pyta czy wszystko okej, ja kiwam głowa,że tak, Ona uśmiecha się do mnie i wychodzi. Mija kilka minut może nawet nie maszyna znowu zaczyna piszczeć... Ja dalej nie wiem czemu tak się dzieje... Nie wiem w ogóle co się dzieje na tym KTG bo nie widzę monitora, na którym wyświetla się tętno małej... piszczy i piszczy... dźwięk nieprzyjemny... daje sama... korytarzem przewijają się jakieś osoby... Ja dalej sama a ta maszyna piszczy i piszczy. Zaczynam odczuwać ból kręgosłupa, źle się trochę ułożyłam na boku... Ale nie mam siły żeby się poprawić... Nogi dalej ciężkie jak głazy... Nie mogę sobie poradzić by dźwigać się troszkę i bardziej przechylić na bok. Leżę i jestem coraz bliższa obłędu, bo ta maszyna dalej piszczy a ja nic nie wiem i jestem tu sama. Wchodzi kolejna kobieta, która znowu magicznym przyciskiem wycisza maszynę... Pyta się czy mi wygodnie i czy wszystko okej. Mówię że noga mi trochę ścierpła a nie mogę sobie jej poprawić bo... I nie zdążyłam dokończyć - poprawia mi nogę. Podziękowałam, Ona popatrzyła na mnie uśmiechnęła się, popatrzyła na KTG, spojrzała na mnie mówi,że już niedługo i, ze pewnie i tak zaraz zabiorą mnie na oddział i wyszła... maszyna znowu zaczyna piszczeć ... Pojawia się moja Położna wciska guzik i stoi. Patrzy na mnie pyta czy trochę lepiej? Mówię, że tak i nie. Uśmiecha się do mnie i powtarza, że będzie dobrze. Wyłącza maszynę i mówi, że kończymy bo już minęło pół godziny. Dla mnie to było o wiele dłużej... Patrzy na KTG i mówi, że przez zaistniałą sytuację jestem lekko poddenerwowana i dziecko też... I to wszystko... zabiera KTG. Prosi, żebym szła za nią, co wcale nie okazuje się być takie proste. Nogi zrobiły się co prawda lżejsze, ale ból w dolnej części kręgosłupa jest tak silny, że z ledwością podnoszę nogi. Człapie się...próbuje... jakoś udaje mi się przejść niewielki odcinek korytarza...wchodzimy do jakiegoś pomieszczenia...Położna wskazuje na drzwi i mówi, że tamtędy mogę wrócić do męża, że obok jest toaleta gdybym potrzebowała... żebym usiadła i czekała, bo poprosi mnie za chwilę. Wychodzę przez drzwi. Widzę mojego męża białego jak ściana... obok niego siedzi jakaś para. Pani też z dużym brzuszkiem. I jeszcze jeden mężczyzna... idę - o ile można to tak nazwać - w kierunku męża by obok niego usiąść. Mąż patrzy na mnie z przerażeniem i pyta co się stało. Próbuje mu bez łez powiedzieć co się stało - choć nie jest to komfortowa sytuacja zważywszy, że poczekalnia, która jest pomieszczeniem mającym raptem 8m2, 3 ławki mniejsze i mniej wygodne niż w parku - uniemożliwiają prywatną rozmowę. Trudno... Zaczynam mówić, łzy zaczynają lecieć...okej wydukałam to jakoś z siebie. Głupio mi bo nie chciałam zestresować drugiej pacjentki, która pewnie jak ja czeka na przyjęcie. Mój kochany ideał przytula mnie. Nic nie mówi tylko tuli. Nawet nie wiecie ile mi to dało. Mimo, że jeszcze przez dłuższy czas łzy mi leciały. To byłam spokojniejsza, bo miałam go już obok. Siedzimy czekamy... z pokoju izby przyjęć wychodzi, kobieta w koszuli nocnej. Okazuje się, że to jest Pani, którą zajęły się położne w czasie, w którym ja byłam na KTG. Po chwili wychodzi Pani położna Jola i mówi, że nami wszystkim zajmie się doktor Szpak,
<<< dr n. med. Rafał S. – lekarz>>>
ale musimy uzbroić się w cierpliwość bo obecnie jest na bloku operacyjnym. Zatem czekamy... czas ciągnie się strasznie po woli... jakieś Panie przechodzą przez korytarz z izby do sali i z powrotem. My całą 6 dalej czekamy... pojawia się Pani Iwona (położna koordynującą). Podchodzi do mnie, głaszcze mnie po głowie. Podnosi delikatnie głowę za brodę, druga ręką ociera łzę. Pyta gdzie zniknął uśmiech. Ja wyruszam ramionami i czuje, że moje oczy są znowu pełne łez, które lada moment trysną niczym rozwalony hydranty... ona głaszcze znowu po głowie przytula mnie i mówi, że będzie dobrze i przesyła trochę pozytywnej energii. I prosi, żebym nie płakała. Uśmiecha się do mnie i do męża, odchodzi... Czekamy dalej... ktoś przyjechał windą chciał wejść na oddział okazało się że zamknięte...zjechał windą z powrotem na dół. Mijają minuty my wszyscy dalej czekamy... I czekamy... z sali wygląda położna Jola pyta jak się czujemy czy wszystko okej i, że musimy jeszcze poczekać. Kolejne osoby wyjeżdżają windą nie dostają się na oddział zjeżdżają. My dalej w 6 czekamy...
Ja troszkę spokojniejsza... ale już zmęczona. Ławki nie wygodne...mała się wierci, robi mi się duszno i niedobrze... Zaczynam odczuwać głód...A przecież nie wolno mi nic zjeść ani pić bo muszę być na czczo. Robi mi się delikatnie słabo... powachlowałam się chwilę jest lepiej. Dalej czekamy... patrzę na godzinę prawie 10... koszmar byliśmy tu kilka minut po 7... pojawia się położna Jola, że dr S. jest już wolny, że zaraz się nami zajmie. Po kilku minutach do pomieszczenia IZBA PRZYJĘĆ poproszona jest Pani w koszuli nocnej. Dość szybko została "obsłużona".
<<< o dziwo >>>
Otwierają się drzwi i słyszę swoje nazwisko. Położna zaprasza mnie do środka. Pytam czy mogę wejść z mężem, i widzę młodego lekarza, który mówi, że nie. Pytam dlaczego? I mówię, że ja chcę, że wręcz nalegam by małżonek był przy mnie. Lekarz odpowiada, że nie może udzielać mi informacji przy osobie trzeciej. Patrzę na niego z niedowierzaniem i mówię, że pierwsze słyszę, że mąż był ze mną praktycznie na wszystkich wizytach i konsultacjach ... I tu przerywa mi Pan doktor S., że nie wnika jak się odbywają wizyty w prywatnych gabinetach. Dodaje, że tu jest szpital i o wrażliwych rzeczach nie może rozmawiać przy osobie trzeciej.
<<< Dodam, że w pomieszczeniu była przez całą rozmowę położna, niestety nie wpadłam na to, w trakcie rozmowy, żeby zakwestionować i podważyć jego argument... no cóż >>>
Okej, odpuściłam bo może czegoś nie wiem... zapada cisza... doktor patrzy na mnie i informuje, że nie przyjmie mnie na oddział. I podaje mi moje dokumenty. Pytam dlaczego? Co słyszę? NIE MAMY MIEJSCA NA ODDZIALE. No i znowu dołączyły mi się emocje na maksa.... nie dosyć, że „na dzień dobry” zostałam zaatakowana przez "Panią Doktor", czekałam kilka godzin, żeby usłyszeć nie ma miejsca. Popłynęły mi łzy, ale próbuje podjąć dalszą rozmowę. Mówię, że nie rozumiem tej sytuacji... I opowiadam o rozmowie męża z Panią zastępca, dodaje ze w czwartek dodatkowo dzwoniliśmy potwierdzić i było wszystko okej i nagle co się stało, że nie ma miejsca? Pan doktor mówi,że przeprasza za sytuację ale... I znowu powtarza, że niestety nie ma miejsca na oddziale... Dodaje jeszcze, że jestem spoza regionu bo przecież mieszkam w Polkowicach i powinnam udać się do szpitala w Lubinie lub Głogowa. Na co ja znowu, że mieliśmy zalecenie by zgłosić się tutaj! I, że dalej nie rozumiem skąd dodatkowy problem regionu skoro zarówno w rozmowie z Panią zastępca jak i dzwoniąc na izbę Mąż mówił skąd jesteśmy i nie było to problemem. No i Pan doktor,
<<< muszę podkreślić, że od samego początku rozmowy był dla mnie miły, starał się być dyplomatyczny i grzeczny >>>
że region jest teraz ważny bo nie ma miejsca na oddziale i jeżeli za 5 minut pojawi mu się pacjentka „z naprzeciwka”, która musiałaby być przyjęta na oddział to będzie musiał ja odesłać do Lubina bo mnie z Polkowic przyjął tutaj. Zaczyna tłumaczyć, że mają okrojony skład i mniej łóżek. A przez to, że mam wskazanie do CC nie przyjmie mnie, żeby położyć na korytarzu....
<<< teraz jak na zimno... analizuje te argumenty to naprawdę mnie śmieszą, bo na logikę skoro nie może mnie przyjąć bo nie ma miejsca na oddziale to tej pacjentki "z naprzeciwka" i tak też nie przyjmie bo nie ma przecież miejsca i co ona będzie na korytarzu? Ograniczona kadra wydaje się być jeszcze wiarygodna bo to ogólnopolski problem chociaż na stronie szpitala widnieje informacja o kadrze:
- 14 lekarzy, w tym ordynator i Pani zastępca,
- 48 położnych, w tym 1 pielęgniarka
Opis oddziału:
- na oddziale znajduje się 19 sal chorych, 52 łóżka....
No okej widocznie jest duże oblężenie, zwłaszcza, że już jedną pacjentka była dziś przyjęta przede mną... >>>
Lekarz kontynuuje daje, że w związku z powyższym nie może mnie przyjąć. I czy wszystko jest dla mnie jasne. Ja będąc totalnie rozżalona... zapłakana i pozostawiona sama sobie odpowiadam "niby tak ale wie Pan..." i dr mówi, że muszę dokończyć bo on nie wie czy rozumiem sytuacje czy nie. Pojawia się kolejna fala łez... szlocham i mówię, że rozumiem że nie ma miejsca ale co ja mam zrobić? Przyjechałam specjalnie bo według nas było wszystko pewne. Rozmowa z Panią zastępca, potwierdzenie na izbie i zapewnienie, że mamy przyjechać - wszystko ładnie kolorowo, że bez problemu z przyjęciem nawet mimo CC. A w rzeczywistości? „Na dzień dobry” zostałam zaatakowana, nawet dokładnie nie wiem przez kogo, że CC bezpodstawne potem, że nie ma miejsca i ja niby spoza regionu. Że miałam zostać przyjęta a tak naprawdę zostaje z niczym! Na co Pan doktor zabrał moje dokumenty z powrotem, spojrzał na skierowanie, na KTG i mówi, że w sumie dla niego też podstawą skierowanie nie do końca jest uzasadniona i generalnie nie podejmują się przyjęć że skierowaniem od lekarzy zewnętrznych... zwłaszcza, że mam jeszcze trochę czasu do planowanego porodu i nie ma takiego ciśnienia, żebym dziś została przyjęta, tym bardziej że nie mają miejsca. Wiec dezeli tak bardzo mi zależny na przyjęciu to mam jechać do Lubina. Ja mówię, że z tego co wiem, to jeżeli będą komplikacje czy jakieś nieprzewidziane sytuacje to z Lubina i tak mnie tutaj przywiozą. Na co Pan dr mówi, że z KTG wynika, ze wszystko okej i NA PEWNO nie będzie takiej sytuacji dodaje, że bez względu na to jak długo będzie trwała ta rozmowa to i tak mnie przyjmie. Powiedziałam, że rozumiem i w takim razie proszę o udzielenie informacji jak się nazywała Pani, która z rana mnie "tak serdecznie" przywitała. Pan dr S mówi, że niestety nie udzieli mi tej informacji bo nie wie Kto to był i, że bardzo mu przykro. Powiedziałam, że cała sytuacja odbyła się przy Pani położnej. Dr zapytał obecną w „gabinecie” Położną o kogo chodzi i... Pani położna... nieśmiało i przyciszonym głosem powiedziała nazwisko, którego nawet dobrze nie usłyszałam. Na moje "szczęście" poza Panią zastępca na oddziale pracują 3 lekarki, z nazwiskami których zdążyłam zapoznać się czekając na przyjęcie. Więc zapytałam czy dobrze zrozumiałam, że to była Pani Małgorzata S. Potwierdził, a ja jeszcze raz się upewniłam, że Pani Małgorzata S - rezydent. I w tym momencie w oczach Pana doktora pojawiła się groza. Powiedziałam, że w takim razie chyba faktycznie to wszystko. Pan doktor wydał mi dokument zatrzymując moje KTG. Na co nie zwróciłam uwagi. Powiedziałam, że dziękuje za informacje i do widzenia...
Wyszłam z "gabinetu", spojrzałam załzawionymi oczami na męża... usiadłam obok na ławce... rozpłakałam się... wykrztusiłam, że nas nie przyjmą. W między czasie poproszono Panią, która była w kolejce po mnie...
Zjechaliśmy windą...wyszliśmy z oddziału na dwór... usiedliśmy na ławce... I odpowiedziałam mężowi to co pamiętałam z rozmowy z dr. Mąż był wściekły chciał wrócić, ale stwierdził, że to bez sensu. Zadzwonił do naszego lekarza prowadzącego - Pana Marcina P. Powiedział co i jak. Ten kazał wrócić do Polkowic odpocząć i stawić się następnego dnia z samego rana u Niego w gabinecie.
W samochodzie mąż powiedział, kilka swoich spostrzeżeń i uwag... pierwsza dotyczyła tego, że gdy zabrała mnie położna bez słowa, to nikt mu nie powiedział gdzie jestem, co się ze mną dzieje i tak przez całe KTG, które trwało pół godziny. W tym czasie nikt nie wyszedł do niego by cokolwiek mu powiedzieć czy dopytać. Później kiedy położna mnie "odstawiała" po KTG... to w momencie otworzenia drzwi zobaczył nie swoją uśmiechniętą żonę... tylko przerażona, roztrzęsiona kobietę, z zaczerwionymi oczami, całą zapłakana i do tego z ogromnymi wypiekami na policzkach jakby mnie ktoś porządnie spoliczkował.... czas oczekiwania na przyjęcie pomija bo to inna bajka...Ale to,że nie pozwolono mu wejść i być obecnym podczas "ogłoszenie wyroku" było kropka nad i.
Dziś analizując całą sytuację nie mamy do siebie żalu, że nie zrobiliśmy czegoś więcej... że nie walczyliśmy... emocje zrobiły swoje... nie jest łatwo być...nie zawsze człowiek umie zachować zimną krew i myśleć racjonalnie. Razem może i byśmy byli silniejsi... Ale co ja sama mogłam... kiedy byłam totalnie rozbita emocjonalnie i nie umiałam zakwestionować...podważyć argumentów Pana dr... I chyba dlatego tak bardzo zależało mu na tym bym była sama....
Oczywiście pacjentka, którą weszła do "gabinetu" po mnie została przyjęta na oddział. Bo zarówno Ona jak i Pani przede mną były pacjentami dr S. A ja po prostu byłam niczyja... Nie mam żalu do obu Pań bo być może i one czekały na ten dzień jak na zbawienie... mam ogromny żal do lekarzy... na sytuację...do systemu...
Jak można tak traktować ciężarną? Tyle się mówi o prawach pacjenta... pięknie się opisuje jak szpital wprowadza program "rodzić po ludzku" i wiele innych, które mają na celu poprawić jakość opieki nad pacjentami w czasie porodu i tuż po... tak by pacjętki mogły czuć się komfortowo, miały profesjonalną obsługę... jak to się ma do tego co mnie spotkało? I zapewne tysiące innych kobiet, które zdążyły już opisać sytuację w Internecie A ile z nich zamilkło na zawsze? I dusi w sobie te emocje przez miesiące... a może nawet i lata? Jak ktoś kto składał przysięgę lekarską, w które uroczyście przyrzeka: " według najlepszej mej wiedzy przeciwdziałać cierpieniu i zapobiegać chorobom, a chorym nieść pomoc bez żadnych różnic, takich jak: rasa, religia, narodowość, poglądy polityczne, stan majątkowy i inne, mając na celu wyłącznie ich dobro i okazując im należny szacunek" - może napaść słownie na pacjentkę bez wcześniejszego zapoznania się z całą dokumentacją medyczną? I do tego zrobić to wiedząc, że i tak zaraz kończę dyżur i się tym pacjentem nie zajmie?
Jak można odmówić przyjęcia na oddział z argumentem nie ma miejsca - A dla kogoś po mnie już jest? W ogóle jak można odmówić przyjęcia na oddział i nie dać, żadnego pisemnego potwierdzenia dla lekarza kierującego? Jak można odmówić obecności osoby najbliższej w czasie ważnej rozmowy z lekarzem? No rozumiem gdyby mój mąż się awanturował, ale on się nawet słowem nie odezwał...mimo wściekłości jaką miał w sobie był gotów w sposób kulturalny porozmawiać... jak można powiedzieć pacjentce, że jest Pani spoza regionu i nie możemy przyjąć skoro jakiś czas wcześniej w gazecie oddział wychwalany do niebios szczyci się, że coraz częściej przyjeżdżają pacjentki z różnych miast, bo nowy oddział - po remoncie na wysokim poziomie? Może i tak jest...
Ale kiedy wchodzi kwestia cesarskiego cięcia, a skierowanie wystawione jest przez lekarza nie pracującego w szpitalu to albo pacjentka nie zostaje przyjęta albo jest traktowana jak niczyja... bezdomny żebrak na dworcu....jestem przerażona....
I daje z brzuszkiem... zmęczona... co dalej? Dr P., który poniedziałek miał dzień wolny od pracy po informacji jaką uzyskał od nas całe popołudnie spędziła na telefonie ustalając co się stało i dlaczego...znalazł rozwiązanie...ustalimy co dalej robimy... jak będzie? Jak nas potraktują w kolejnym szpitalu? Zobaczymy.... ale o tym innym razem...